Rolex Rolex
11963
BLOG

DZIESIĘCIU LORDÓW JIMÓW

Rolex Rolex Polityka Obserwuj notkę 186

Obiecałem, że będzie trzeba wrócić do spraw fundamentalnych, i padło na dzisiaj. Zacząć trzeba od tego, że jest źle; jest źle własnie na poziomie fundamentalnym. Jest gorzej niż Smoleńsk, znacznie gorzej; jest tak źle, że można zacząć wątpić, czy cienka czerwona linia oddzielająca to co zdolne do rozwoju, od tego co musi umrzeć nie została dawno przekroczona. Zacznijmy od spraw społecznych. Jestem, jak to się mówi: ekspertem in the makingw pewnej, wąsko okreslonej dziedzinie. Dodatkowy zawód, który sam zastukał do drzwi, więc głupio byłoby nie skorzystać.  Zdaję egzaminy, idzie dobrze, i pewnie za niedługo bede miał wszystkie te kwity potwierdzające moją eksperckość.

Nawet w tej nie aż tak szalenie ważnej dziedzinie wymaga się od przyszłych profesjonalistów przestrzegania pewnego własciwego profesji kodu zachowań. Pierwsze, co sobie trzeba wbić do głowy, to są boundaries (granice) profesji. Żeby do każdego dotarło, czym profesja jest (definicja), podaje się, czym nie jest (dla opornych, lista złożona na podstawie faktycznych, przeszłych przekroczeń granic zawodu).

Obok tej specjalizacji jestem również publicystą i wiem, że muszę to rozdzielać. Zadanie publicysty jest inne, jest nim dostarczanie Czytelnikowi wiedzy o świecie oraz o różnych ważnych społecznie osiągnięciach eksperckich w sposób zrozumiały dla nie-eksperta. „Jak nie-ekspert może zabierać głos w sprawach eksperckich?” pada pytanie; pytanie jest stawiane przez osoby wyedukowane, i składa się również na dramat, o którym we wstępie. Otóż na takiej samej, w oparciu o którą „pani od fizyki” uczy o Newtonie w szkole powszechnej. Ona (ta pani) nie musi być wybitnym fizykiem ze specjalnością „fizyka jądrowa”. Jej zadaniem jest oświata (rozcieńczona nauka), a więc swoista publicystyka, polegająca na dostarczeniu minimum wiedzy, którą musi mieć każdy człowiek w zakresie przedmiotu, żeby mógł funkcjonować w społeczeństwie. Jej rola – i ocena skuteczności jej działania – polega na byciu ekspertem w zakresie umiejętności przekazania uproszczonej wizji złożonych procesów fizycznych rządzacych światem.

Podam przykład: kuratorium oświaty właściwe dla szkoły podstawowej (i średniej), którą ukończył pan minister Jerzy Miller powinno w trybie pilnym dokonać oceny pracy nauczycieli fizyki z obu tych szkół, wykładających przedmiot w czasie, kiedy uczniem był Jurek Miller, o ile są nadal czynnymi nauczycielami. Bo oto pan Jerzy, który wyrósł z Jurka, wtedy wysoki urzednik państwowy, a na dodatek szef komisji badającej katastrofę (było nie było zjawisko fizyczne) oświadczył publicznie, że „skoro samochód rozbije się o brzozę, to i samolot się rozbije”. Mamy tutaj, po pierwsze: ścianę ignorancji (takiej obskuranckiego typu), a więc totalną porażkę edukacyjną w zakresie szkoły podstawowej; po drugie: rażące zaniedbanie skorygowania ignorancji na etapie szkoły średniej. Państwo możecie powiedzieć, że ja się czepiam, ale to nie są żarty, bo ludzie o takiej percepcji (chłopa pańszczyźnianego sprzed czasów wprowadzenia obowiązku oświatowego) mają szansę zostać w Polsce na przykład ministrem obrony. Wiecie Państwo, co mogą zrobić? Na przykład obsadzić pasami brzozowych młodników obszary przygraniczne licząc na to, że stanowią skuteczną zaporę przeciw pojazdom opancerzonym! To się przecież w tej logice znakomicie mieści: „skoro samolot rozbije się uderzając w czterdziestocentymetrową (w obwodzie) brzozę, to i czołg rozpadnie się w drzazgi”.

No ale powiedzmy, że w przypadku ministra mamy skrajny przykład nepotyzmu połączonego z mechanizmami celowego tworzenia antyelit. I gdyby na tym poprzestać, sprawa byłaby nie aż tak tragiczna, jak napisałem na wstępie. Ale jest jeszcze gorzej. Z racji zamieszkiwania w zachodniej części kontynentu stykam się z profesjonalizmem w zachodnieuropejskim stylu – tym, który skutkuje wykonywaniem planowanych zadań w założonym czasie (co do zasady), a dzięki umiejetności organizacji prac grup fachowców, w czasie możliwie krótkim, bo czas to pieniądz. Kluczem do skutecznego działania na poziomie większych społeczności jest struktura, system. Podając przykład publicystyczny: widziałem w pomieszczeniu mającym 24 godziny później zostać kliniką, cztery grupy fachowców od różnych rzeczy z zakresu ogólnie pojętego budowania, wykańczania i uzbrajania w instalacje, wykonujących swoje prace jednocześnie, i nikt nikomu nie przeszkadzał.

A teraz wróćmy na nasze podwórko i kontynuujmy ciąg rozważań rozpoczętych w akapicie drugim. Jako publicysta mam obowiązek dostarczania wiedzy istotnej społecznie w formie zrozumiałej dla przeciętnego czytelnika (innego niż ekspert, ale też innego, niż minister Miller – takiego, jak znakomita większość z Państwa). Jakie są „boundries” mojego fachu (fachu bo zastępuję dziennikarzy, których jest w Polsce mniej niż anestezjologów licząc na wielkość populacji)? Przede wszystkim muszę się skontaktować z ekspertem, jeśli to możliwe (z Arystotelesem się nie da). Po drugie muszę sprawdzić, czy jest ekspertem uznanym, to znaczy, czy ma instytucjonalne zaplecze eksperckie, a więc w przypadku osoby piszącej anonimowo MUSZĘ uzyskać dane osobowe. Po trzecie muszę rozumieć zagadnienie na poziomie oświatowym, tak jak uczeń w szkole średniej rozumie dlaczego łyżwy ślizgają się po lodzie (zależność ciśnienia i temperatury). Po czwarte muszę przedstawić ekspertowi sposób mojego (nie-eksperckiego) rozumienia problemu i poprosić o aprobatę dla mojego uproszczonego ujęcia problemu. Jeśli tę aprobatę dostanę, punkty 1-4 są odhaczone, można publikować, nic więcej nie mam obowiązku robić – moim zadaniem jest opisanie clare et distincte, bo to mój zakres profesjonalizmu.

No ale co zrobić, jeśli inny uznany ekspert (dla którego żywię olbrzymi szacunek za pryncypialność postawy) wchodzi ze mną w polemikę? Mogę ręce opuścić i spróbować delikatnie wybrnąć z sytuacji, ewentualnie wyjść po angielsku. Sytuacja jest bowiem zręczna w takim samym stopniu jak w sytuacji rodzica – profesora fizyki – który zaproszony na lekcję fizyki wchodzi w krytyczną dyskusję referowanego zagadnienia z zakresu szkoły podstawowej z nauczycielem realizującym program, krzycząc: „Rzeczywistość nie jest trójwymiarowa! Czy słyszałaś, babo, o zakrzywieniu przestrzeni!?”

No a co zrobić, jeśli (rozebrawszy logicznie) na padające w mojej publikacji stwierdzenie będące tezą ekspercką: „istnieje takie A, które wykazuje cechy a,b,c, co powoduje mierzalne skutki x”, ekspert odpowiada: „są jednak takie B, C,D, należące do tej samej klasy, co A, które wykazują cechy a,b,d, co powduje niewystępowanie mierzalnych skutków „x”.

Trochę jakby obok? Zagadnienie jest eksperckie i powinno się odbywać na poziomie eksperckim: trzeba wziąć A i zmierzyć, jak było w tym konkretnym przypadku, albo trzeba przeanalizować opis skutku „x” i ustalić czy on rzeczywiście (fizycznie) wystąpił w tym określonym przypadku. Pewnie nie powinienem się powoływać, ale wiedziony publicystycznym zapałem napiszę, że pewną wiedzę w zakresie tego szczególnego zagadnienia mam, praktyczną. Otóż wiele lat temu byłem dystrybutorem w Polsce urządzeń A, które mając cechy a,b,c,d (i kolejne) powodowały skutek „x, y, z”. A żeby ten skutek był zawsze pożądany, to na poziomie zapisu trzeba było dokonać przetworzenia zniekształceń powodowanych przed skład chemiczny materiału. W drodze przeliczenia zebranej informacji przy użyciu odpowiedniej funkcji! W obie strony działało!

No dobrze, ale to nie koniec. Otóż szaleje w przestrzeni internetowej ekspert o o wiele ciekawszej strykturze osobowościowej niż ta, która skutkuje (podyktowanymi dobrą wiarą i wolą) próbami dyskusji z publicystą na tematy ekspercie. Otóż ten ekspert zajmuje się publicystycznymi połajankami innego eksperta (który nie podziela jego opinii, choć ekspert miał nadzieję, że podzieli), a ponadto grożeniem, że on „kwity ma”. Ja uważam, że można byłoby mocno zaszkodzić ekspertowi tłumacząc i wysyłając do miejsca pracy jego „twórczość”, bo to go w świecie Zachodu dyskredytuje jako eksperta, a już tym bardziej, że prowadzi polemiki w dziedzinie, ale poza zakresem własnej specjalizacji.

Na koniec sprawa, która mieści się w zakresie podjętych tutaj rozważań i – przyznam się - nie daje mi spokoju od dość dawna. Smutna sprawa. Jest jedna struktura w życiu społecznym, która ma szczególne cechy – jej działanie jest szczególnie sformalizowane, bo od niego zależy życie i zdrowie milionów ludzi. Jest to struktura, która ma narzędzia, żeby zamieć naszą planetę w pustynie, a nas – żyjących ciągle w najbogatszej części globu – w nędzarzy. Mowa o armii. Leży przede mną dziesięć życiorysów – żołnierzy Wojska Polskiego, w tym czterech kapłanów. To są piękne życiorysy. Wtedy tego nie wiedziałem, ale dzisiaj wiem, że armia dowodzona przez tych ludzi była dowodzona profesjonalnie. Spotkałem się na obczyźnie, na gruncie prywatnym, z oficerami NATO-wskiej armii, wiem jaki typ osobowości reprezentują, i wiem, że ta dziesiątka, której już wśród nas nie ma, reprezentowała dokładnie ten sam standard. W świecie Zachodu byli uznawani za dowódców wybitnych, i właśnie dlatego powierzono im zadania obronne na obszarze granicznym. Od ich profesjonalizmu zależał los całej Europy, bo niezrealizowanie planów obronnych miałoby determinujący wpływ na całość przebiegu działań wojennych na całym kontynencie (bo jest maciupki).

Mamy doi czynienia z sytuacją, jak z Conradowskiego Lorda Jima. Jest ten jeden moment decyzji, decyzji kluczowej nie tylko dla własnej przyszłości, dla własnego życia i śmierci, ale do całkowitego zaprzeczenia wszystkiemu, co najważniejsze, co profesjonalne, co eksperckie. Procedury ochrony najwyższych dowódców wojskowych nie są „giętkie” nie dlatego, że chroni się osobiście najwyższych dowódców wojskowych – w momencie zakończenia wykonywania funkcji większość z nich ustaje. One są „sztywne”, bo od ich przestrzegania zależy bezpieczeństwo połowy cywilizowanego świata, wszystkich zamieszkujących go ludzi. Nie ma większego obowiązku dla żołnierza, i jest on wdrukowany w osobowość każdego wojskowego profesjonalisty równie silnie jak morfina w osobowość morfinisty. Żaden z nich nie był „zupakiem” z ludowego, ani szwejem z armii CK nieboszczki Austrii.

Gdyby tamten lot zakończył się szczęśliwie, a więc przebiegałby zgodnie ze scenariuszem rzekomo założonym do zrealizowania w dniu 10 kwietnia, to miałoby to swoje poważne konsekwencje, również dla tej szóstki (wyłączając duchownych) ludzi w polskich mundurach. To wiem na pewno. Istnieją różnego stopnia złamania procedur; to byłoby rażącym i dyskwalifikującym; stawiającym pod dużym znakiem zapytania zdolność do wykonywania zadań obronnych przez polską armię w ramach NATO, a innej doktryny obronnej Polska w dniu 10 kwietnia nie miała.

Jakby tego było mało, jeden z tych wysokich ofierów stanął na samym początku swojej służby w obliczu tragedii, która zdziesiątkowała (ba! Niemalże zlikwidowała!) najwyższej rangi kadrę dowódczą i ekspercką polskiego lotnictwa, a jedną z jej przyczyn było złamanie zasady przydzielenia najważniejszych ludzi do różnych środków transportu. Pisałem o tym ponad rok temu, ale dzisiaj własnie doszło do nas ważne (bo z pierwszej ręki) świadectwo. Szef polskiego lotnictwa miał daleko posuniete zastrzeżenia, co do rzeczywistego przebiegu tej katastrofy i przebiegu jej badania. Co więcej ta katastrofa była bliźniaczo podobna do tej późniejszej, Smoleńskiej, nie tylko w zakresie jej przebiegu, ale również w postaci  m a t a c z e n i a materiałem dowodowym w czasie późniejszego śledztwa. Całość świadectwa tu, u Ironicznego Anlosasa, którego serdecznie pozdrawiam i dziękuję za arcyciekawą relację: http://ironicznyanglosas.salon24.pl/

Czy człowiek, który poświęcił część swojej kariery na stworzenie zabezpieczeń przed powtórzeniem się tej tragedii w przyszłości stając na płycie lotniska w dniu 10 kwietnia 2010 nie miał deja vu? Czy zapomniał godziny spędzone nad analizowaniem, projektowaniem i wdrażaniem procedur?

Jim przekroczył granice istoty swojego profesji raz i ciągnęło się to za nim przez całe życie. Przypadek ten był na tyle szczególny, że wybitny pisarz uznał to za materiał godny książki. Tam, we wczesnych godzinach rannych, 10 kwietnia, było 10 potencjalnych Lordów Jimów. Choćby z uwagi na liczebność byli dla siebie w sytuacji hipotetycznego podjęcia sprzecznej z podstawowymi zasadami ich rzemiosła decyzji grupą wsparcia. Dlatego nie wierzę, że mogli ją podjąć. To byłby nieznany historii wojskowości masowy przykład militarnej niekompetencji, niezauważony przez szereg kolejnych weryfikujących mechanizmów nadzoru systemu. Ludzi, którzy choćby hipotetycznie byliby zdolni podjąć całkowicie błędną decyzję opartą o założenie złamania wszystkich procedur nie mianuje się na dowódców ani najwyższego, ani średniego szczebla dowodzenia.

Tak nie było, po prostu, nic na to nie mogę poradzić.

Rolex
O mnie Rolex

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka