Rolex Rolex
5858
BLOG

PROSTA NIEDORÓBKA CZYLI O PROBABILISTYCZNEJ OCENIE ZDARZEŃ

Rolex Rolex Polityka Obserwuj notkę 93

 

Zacznijmy od tego, jak działają struktury państwowe, a w zasadzie ta ich część, która jest szczególnie elitarna, bo zajmuje się reprezentowaniem państwa w stosunkach międzynarodowych. Mowa o Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Ministerstwo Spraw Zagranicznych to taki szczególny twór, który ma moc cywilizowania ludzi, a to dlatego, że jeżdżą po świecie i muszą uczyć się języków obcych i etykiety. Nawet ojcowie i dziadowie członków współczesnych polskich elit politycznych, jeśli mieli szczęście trafić do sowieckiej bądź peerelowskiej służby zagranicznej, dość szybko uczyli się, że nie należy psuć powietrza w windzie, bo później trzeba jechać w zepsutym. Konieczność utrzymywania kontaktów z doskonale zorganizowanymi przedstawicielstwami państw rozwiniętych narzuca pewne standardy działania, nieznane na przykład w Ministerstwie Rolnictwa. Nigdzie nie znajdziecie Państwo sieci tak rozbudowanej papierkologii jak właśnie w MSZ. Poczta dyplomatyczna, nadzór, ochrona kontrwywiadowcza, oficerowie BOR-u, wywiadu... wszystko to sprawia, że placówki dyplomatyczne rozsiane po świecie przypominają połączenie bastionu z salonem.

I właśnie w tej scenerii rozegrały się wydarzenia, które od kilku już dni, coraz bardziej zakłopotane media, tak głównego jak i antyrządowego nurtu, usiłują połączyć w jedną całość, i nijak nie wychodzi. Mowa tutaj o przygnębiającym przypadku osobistych rzeczy śp Pana Ministra w rządzie Donalda Tuska Tomasza Merty, który był jedną z ofiar „zdarzenia” z dnia 10 kwietnia 2010. Według rekonstrukcji naszych asów dziennikarstwa śledczego sprawa wyglądała tak. Najpierw był 10 kwietnia i rządowy Tu-154 uderzył w grunt w okolicy lotniska Siewierny, co spowodowało anihilację części jego masy, rozpad reszty na tysiące odłamków oraz śmierć wszystkich pasażerów. Drobiazgowi rosyjscy śledczy pozbierali wszelkie znajdujące się na miejscu zdarzenia przedmioty i po dokonaniu segregacji zwrócili prawowitym właścicielom.

Zwrócili, po dokonaniu drobiazgowej dokumentacji fotograficznej znalezisk. Różnymi kanałami, bo w tej szczególnej sytuacji mniej opierano się na bezdusznych procedurach, a bardziej na odruchach serc, które sowieccy śledczy mają od zawsze przerośnięte. Rzeczy osobiste Tomasza Merty trafiły właśnie w odruchu serca do polskiej ambasady w Moskwie, stąd trudno doszukiwać się jakiejś logiki w tym geście, skoro wszystkie inne rzeczy osobiste do niej nie trafiły. Tyle, że dzisiaj nikt już nie pamięta dokładnie kiedy trafiły, a pokwitowania przyjęcia zaginęły. Szczęśliwie sam pan ambasador, nie mając pamięci skąd i kiedy trafiły, pamięta jednak, że skądś i kiedyś trafiły, bo leżały w worku w jego gabinecie. W jaki sposób pan ambasdor zbadał szczegółowo zawartość worka – jak wspominają inni świadkowie przesączonego paliwem lotniczym – nie wiemy, ale zbadać musiał, bo wie, że rzeczy Tomasz Merty w nim były.

Pan ambasador znalazł się w dość kłopotliwym położeniu, bo worek z którego ciekło paliwo lotnicze leżał w jego gabinecie na dywanie, a to utrudniało wykonywanie czynności dyplomatycznych. Zdecydował, że jeśli się nie wie, co w takiej sytuacji zrobić, bo zapomniało się z powodu wstrząsu procedur, należy problem przekazać centrali. Przesiąknięty paliwem lotniczym worek został zapakowany w jakiś inny worek, na którym umieszczono naklejkę: „poczta dyplomatyczna”, żeby bezpiecznie dotarł do celu, to jest do centrali. Numer i opis przesyłki umieszczono w specjalnym rejestrze wraz z datą jej nadania, a nawet jeśli nie umieszczono ani numeru, ani opisu, ani daty, to musiała zostać nadana, skoro dotarła do celu.

W centrali, to znaczy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, przesyłkę odebrano, a numer i opis przesyłki umieszczono w specjalnym rejestrze wraz z datą jej odebrania, a nawet jeśli nie umieszczono ani numeru, ani opisu, ani daty, to musiała zostać odebrana, skoro następnie tam była. W każdym razie przesiąknięty paliwem lotniczym worek leżał sobie gdzieś w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zapewne w jakimś gabinecie, bo wiary nie damy, żeby przesyłki dyplomatyczne leżały gdzieś w korytarzu. I pewnego dnia wysoki urzędnik Ministerstwa zadumał się nad faktem bytu przygodnego, jakim worek był, i z nieznanych powodów uznał, że go spali. Nie będąc pewnym, z którego ośrodka mózgu pochodzi ta nagłą myśl, skonsultował się ze swoim kolegą, też z Ministerstwa, a ten podchwycił ideę. Co dwie głowy to nie jedna. Przesiąknięty paliwem lotniczym worek został przetransportowany na trawnik, i tam podpalony, choć nie jest pewne, czy zapałkami, czy zapalniczką, i czy było to zapalniczka jednorazowa, czy też, na przykład, amerykańskie Zippo.

Nie ulega natomiast wątpliwości, że fakt podjęcia decyzji o utylizacji poczty dyplomatycznej na trawniku Ministerstwa musiał być odnotowany w jakimś protokole brakowania niepotrzebnej z jakichś powodów poczty dyplomatycznej, a jeśli nawet nie został, to sam fakt podjęcia decyzji nie może podlegać wątpliwości, skoro ostatecznie przesyłkę spalono.

Przesiąknięty paliwem lotniczym worek musiał być materiałem dość łatwopalnym, więc do samego faktu, że się łatwo zajął ogniem nie powinniśmy mieć wątpliwości; dobrze, że się nikt nie poparzył.

I wtedy nastąpiła interwencja, którą z racji miejsca możemy uznać za dyplomatyczną. Otóż w proces palenia przesyłki włączył się jakiś urzędnik wyższego szczebla niż urzędnik, który wraz z kolegą podjął decyzję o jej spaleniu, i podjął decyzję inną – decyzję o natychmiastowym zaprzestaniu palenia i rozpoczęciu akcji gaśniczej. Zgodnie z procedurami akcję przeprowadzono, choć nie jest jasne, czy urzędnicy pobiegli po słoik, napełnili go wodą w ministerialnej łazience i w ten sposób ugasili płonący worek przesiąknięty paliwem lotniczym, czy też – co byłoby bardziej rozsądne biorąc pod uwagę stężenie paliwa lotniczego – wykopali jakimś narzędziem dołek i pozyskaną w ten sposób ziemią spowodowali odcięcie dopływu tlenu, co skutecznie przerwało proces palenia.

Nie ulega natomiast wątpliwości, że fakt podjęcia decyzji o przerwaniu utylizacji poczty dyplomatycznej na trawniku Ministerstwa musiał być odnotowany w jakimś protokole brakowania niepotrzebnej z jakichś powodów poczty dyplomatycznej, a jeśli nawet nie został, to sam fakt podjęcia decyzji nie może podlegać wątpliwości, skoro ostatecznie przesyłki nie spalono.

Z worka wydobyto znajdujące się w nim przedmioty i – w przewidzianej procedurami formie – oddano najbliższym Tomasza Merty, zgodnie z pierwotnym życzeniem rosyjskich śledczych. Przy okazji zwrotu rzeczy osobistych nie poinformowano najbliższych o całej tej dość zawikłanej sekwencji zdarzeń, bo ciężko to było jakoś zebrać do kupy; wysoki pracownik MSZ-tu, który podjął decyzję o spaleniu zmarł, jego kolega przeżył, ale oprócz samego faktu palenia i gaszenia mało co pamiętał, a wyższego rangą urzędnika, który podjął decyzję o przerwaniu czynności palenia poczty dyplomatycznej nie udało się ustalić – być może wyjechał na placówkę dyplomatyczną do Hondurasu, tak to już jest w dyplomacji, że mogą „rzucić” na zupełnie niespodziewany odcinek frontu. Dyplomatycznego.

Cała sprawa nigdy nie zostałaby zrekonstruowana, gdyby nie szczególny zbieg okoliczności. Otóż wdowa po Tomaszu Mercie, zapoznając się w prokuraturze wojskowej z dokumentami drobiazgowo prowadzonego śledztwa smoleńskiego, natknęła się na wykonaną przez rosyjskich śledczych dokumentację fotograficzną; dokumentację, która uwieczniła stan dowodu osobistego Tomasza Merty tuż po zdarzeniu smoleńskim, a przed zapakowaniem go do worka przesiąkniętego paliwem lotniczym. I tak doszło do odkrycia pewnej niejasności. Dotychczas bowiem wydawało się, że nadpalenie dowodu ma związek z katastrofą lotniczą, bo jeśli mamy do czynienia z katastrofą lotniczą, to w naturalny sposób kojarzymy ją z ogniem, jednak zdjęcia nie pozostawiały cienia wątpliwości – dowód osobisty Tomasza Merty przetrwał katastrofę w stanie nienaruszonym.

Sekretu polskiej dyplomacji nie dało się dłużej ukrywać, i w ten sposób doszło do rekonstrukcji zdarzeń, ktrórą opisałem szczegółowo.

Proszę Państwa o wybaczenie sarkastycznego tonu mojej narracji, ale ten ton to pewnego rodzaju swoista reakcja obronna na podaną do wierzenia rekonstrukcję zdarzeń.

Podaną do wierzenia, ale ja jakoś nie uwierzyłem i postanowiłem zastosować brzytwę Ockhama sprowadzając rzecz do najprostszego i najbardziej racjonalnego wytłumaczenia. Otóż moim zdaniem doszło tu do zdarzenia skutków dwóch niezależnych od siebie działań. W Moskwie ktoś dołączył do akt śledztwa fotokopię niezniszczonego dowodu osobistego Tomasza Merty. Dołączył ją do akt prowadzonego śledztwa w sprawie smoleńskiej, bo śledczemu doręczono dowód z informacją, że został znaleziony na miejscu zdarzenia w Smoleńsku. Porównując dane na fotokopii dowodu z dostarczoną z Warszawy listą pasażerów śledczy nie mógł zrobić nic innego jak uznać, że dowód Tomasza Merty z katastrofą smoleńską związek ma. Zrobił co do niego należało. Z faktu, że śledczy miał w ręku fotokopię wcale natomiast nie wynika, że miał sam dowód. Mógł, ale nie musiał.

Dowód musiała natomiast mieć w ręku zupełnie inna osoba, która nie wiedziała, że jakiś śledczy, gdzieś tam w Moskwie, wpina fotokopię niezniszczonego dowodu osobistego w akta smoleńskiego śledztwa. Ta osoba wiedziała o zdarzeniach 10 kwietnia 2010 roku wszystko albo prawie wszystko. I idealny stan dowodu Tomasz Merty tę osobę bardzo niepokoił, bo strasznie zgadzał się z tym, co wydarzyło się 10 kwietnia, a nijak nie kojarzył się z katastrofą lotniczą. Ta osoba byłaby bardzo niezadowolona, gdyby o tym, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku, a co nie, dowiedziały się inne osoby. Dlatego uznała, że dobrze byłoby dostosować stan dowodu osobistego Tomasza Merty do powszechnego wyobrażenia śladów wielkiej katastrofy lotniczej. Z wielką katastrofą lotniczą kojarzą nam się płomienie, dlatego też dowód został poddany obróbce termicznej, i w takim stanie zwrócony rodzinie.

A dlaczego w aktach nadesłanych z Rosji znalazła się fotokopia dowodu Tomasza Merty w stanie idealnym?

A najprawdopodobniej dlatego, żeby osoba, która wie o zdarzeniach z dnia 10 kwietnia 2010 roku wszystko albo prawie wszystko upewniła się w przekonaniu, że jednak „prawie”, a nie „wszystko”, i że jej los znalazł się w zupełnie innych rękach, w jakimś odległym gabinecie, daleko od polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ale to również mogła być po prostu drobna niedoróbka. Taka prosta oszybka.

Rolex
O mnie Rolex

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka