Rolex Rolex
1325
BLOG

Wielka i Elementarna

Rolex Rolex Polityka Obserwuj notkę 14

- Czy to redaktor?

- Ale kto mówi?

- Ale czy redaktor?

- A na jaki numer pan dzwoni?

- Na pański

- No to kto mówi?

- No pan...

- Geniusz, kucyk, geniusz. Co tam?

- No udało się

- Z czym?

- No z pogrzebem

- Jaja z pogrzebu?

- Jak berety, proszę przekazać bratu, że ile się dało, zaświniliśmy

- Brat będzie wdzięczny

- To super. Sie ma!

- Sie ma!

* * *

Redaktorowi przyśniło się, że umarł. Nawet redaktor, który odniósł wielkie sukcesy w dziele wykrzywiania rzeczywistości, nie ma wpływu wykrzywianie treści swoich własnych snów. A te bywają złośliwe. W zasadzie, zgodnie z poglądami redaktora, po swojej śmierci powinien widzieć nic, a jednak widział, myślał i czuł dalej. I był w piekle, bo nie mógł wykonać telefonu i opierdzielić. Jedyne co mógł, to przyglądać się przygotowaniom do własnego pogrzebu, a potem samemu pogrzebowi. Przyszli wszyscy, którzy walczyli. Przyszła Maria, wdowa po generale K., brat przyjechał incognito z paszportem na nazwisko Kazimierczak; byli byli ubecy i byli byli wywiadowcy różnych stopni; przybył znany filantrop pełnej krwi węgierskiej, ale postał przed bramą w Maybahu z zaciemnionymi szybami i pojechał, by dalej razić dobroczynnością. Władek przyjechał z konwojem ciężarówek, które zakupił za butelki zdane do skupu po 1989. Kitka też przylaz. No a potem zaczęły się jaja! Patrzy duch redaktora z piekła ku górze, a tam w stronę bramy cmentarza pod wezwaniem najświetszego Agnostyka zmierza stutysięczny pochód młodych narodowców; z ONR-u ido, z Falangi ido, z ABC ido, z CBA i z USB też ido... Z pochodniami i temi ich flagami, zielonymi, a nie... nie z zeteselu... Z ramieniem i z mieczem, i z ja’szczurko. Ze swastykami by szli, ale złośliwie nie ido...

 

Ubecy pierzchli razem z Marią, wdową po generale K., Władek wlazł pod ciężarówkę, a brat przykleił sobie brodę i udawał Fidela. Kitka tylko został, bo się nie zorientował w czym rzecz (dlatego był zatrudniony, bo miał kłopoty z orientacją i z pieniędzmi). Stanął w czerwonych porciętach pożyczonych od Jurka (Jurkowi się nie przelewa, ale ostatnie porcięta by oddał, a że oddał to nie przyszedł, bo wyglądałby jak Wałęsa na pogrzebie, a to już przegięcie) i zażądał rozmowy z emisariuszem. Chciał to dostał. Emisariusz był żywcem wycięty ze zdjęcia kompanii Bejtaru na ulicach Berlina we wczesnych latach trzydziestych (!). Rasowo. Kitka zaczął zwyczajowo histeryzować, rzucać się na heksagonalne betonowe treblinki, którymi wybrukowany był trotuar, rzęzić i toczyć pianę, ku obrzydzeniu redaktora (ducha [?] redaktora). Emisariusz natomiast bez słowa wyjął uzasadnienie do wyroku Trybunału w sprawie prawa do uczestnictwa obywateli w dowolnie wybranym pogrzebie w dowolnych strojach organizacyjnych, ogłoszone w notesie własnym przez przewodniczącego Rz., w składzie jednoosobym. I rzucił na wijącego się Kitkę, czym (by tradycji stało się zadość) zadrapał mu naskórek na czole, jako że papier miewa ostre krawędzie. Uprzedźmy niedośnione elementy snu redaktora i uchylmy rąbka informując, że Kitka natychmiast po incydencie udał się do najbliższego ambulatorium z prośbą, aby czoło włożyć w gips. Lekarz rezolutnie odmówił proponując w zamian wykonanie gipsowej maski pośmiertnej na zaś.

Uprzedziliśmy niedośnione, bo redaktor nie wytrzymał, zlał się potem, wybudził, zawrzasnął, sięgnął po telefon i rozkazał dostarczyć Łuczywo.

 

* * *

Posiedzenie w redakcji było nudne, bo posiedzenia redakcyjne zawsze są nudne, a nawet koturnowe. Zaczęło się od opieprzenia wszystkich równo. Za kitkę. Podobno znaleźli się świadkowie, którzy widzeli, jak podredaktor W. w trakcie podróży do Ziemi Świętej uformował z kitki pejsy, żeby udawać Żyda. Trochę chamstwo, bo Żydzi nie lubią jak się po nich jeździ... a usiłującemu potrafią skopać tyłek. Pomimo wielokrotnych ingerencji plastycznych podredaktor W. nie mógł odnaleźć żadnego genu uprawniającego do tak bezczelnej uzurpacji. Zresztą, umówmy się, nie był to tylko problem podredaktora. Biorąc się za geny, to w redakcji pracowały same goje. Zamieniali kitki na pejsy jedynie po to by zwieść filantropa, ale o tyle nadaremno, że ten był przecież Madziarem pełnej krwi. Można było by hodować kitki na tyle uparcie, był dało się uformować szeklerskie wąsiska, ale... Zostawmy, niech zostanie niedopowiedziane, by inne, współczesne szmalcowniki żerujące na tragediach historii mogły co ugrać... Posłuchajmy co tam na odprawie...:

 

- Ehm... zaczęła redaktor Ł. – W kwestii wiadomy osiągneliśmy sukces w postaci zabrudzenia wizerunku bandyterki z lasu, przed któro nasze ojce drżały, poprzez wysłanie na obchody religijne i pogrzebowe naszych emisariuszy.

- A gówno prawda tam sukces! – ryknąl redaktor.

- Jak to nie sukces, jak sukces? - Odezwała się prezes R, bo działała w firmie na licencji świętej Julii B, czyli mogła z każdym spać, wszystko wiedzieć i mieć własne zdanie – przecież ustalone zostało, uświęcone tradycjo i utrwalone przekazem w świadomości zbiorowy, że każden wolny człowiek ma prawo uczestniczyć w pogrzebach wedle uznanio...

- Tak? – wydarł się redaktor łamiąc warunki licencyjne – a Lechu? Nasz Lechu?

- A co z nim?

- No i nic, ale wieczny nie jest, daj mu Mefistofelesie obiecane 102 lat życia. A ja? A ja? Co ze mną? Wieczny nie jestem! (daj mi Belzebubie obiecane to co Wałęsie plus pięć, żebym został ostatnim symbolem). I jak tak, jak tak właśnie utrwalone, to się zejdą i na mój pogrzeb! Sto tysięcy na moim pogrzebie faszystów z ich flagamy, mu/mu/munduramy... Tego chcemy? Tego nie chcemy!

- Wstałeś dzisiaj lewą nogą z łóżka – westchnęła prezes.

- A co, biurwo, miałem prawą wstać??? [... sekwencja słów powszechnie uznawanych za obelżywe] Dobra, zostawmy. Kitka od dzisiaj idzie w odstawkę. Nie udał się. Lecha też, Lecha też trzeba przykryć.

- No to nie ma takiego urządzenia, żeby go przykryć. Za bardzo nadęty, zawsze wylizie.

- A co z Eyjafjallajökull’em? Można zrobić zasłonę dymną...

- Dzwoniliśmy do Islandczyków, ale oni nie dość, że się wygieli na filantropów, do dodatkowa wypięli się na naszą Makrelę... Mówią, że drugi raz w to nie wchodzą. Za żadne pieniądze.

- Trudno... Idą obchody. Zdejmujemy Lecha z cokołu... – niepodziewanie zadecydował redaktor.

- No ale jak? Jak to z cokołu? To co zostanie? – zaoponował podredaktor W., bo właśnie minęło zwyczajowe piętnaście minut „morda w kubeł” po tym, jak się dostanie zgrzewkę (Zgrzewkę???, chyba tę, no...).

- No jak to co? - wzruszył ramionami redaktor. Cokół. Żywy cokół. Zobaczcie. Wyjął z kieszeni zdjęcia i rozsypał na stole. Wszyscy pochylili się z zaciekawieniem.

- To znaczy, ci ludzie, co nieśli... żywy cokół... – dopytała się jakaś nieznane jeszcze z nazwiska podredaktorzyna.

- No a co? Betonowy ma być? Ludzie z betonu?

- No tak, ale... – zastanowiła się prezes... przecież oni byli z... – zawiesiła głos...

- No i co? A Lechu skąd? Jakby był znikąd, to by go nie nieśli... Zużył się Lechu, poruszmy cokołem, teoria względności. Zmieńmy układ odniesienia. Nie oni jego nieśli, ale to on był niesiony. Siła w ramionach, a nie w pośladkach, jak dotąd. Wróćmy do korzeni... A poza tym zamiast jednej anteny zbiorczej będziemy mieli filary!

- Ale jak ich znaleźć? – zafrasowała się redaktor Ł.

- A i właśnie. Zrobimy w naszy gazecie konkurs. „Znajdźmy prawdziwych bohaterów!” Nie tych niesionych na barkach, ale właścicieli barków. Rewidujmy historię, obalajmy pomniki, czcijmy postumenty, na których stały! To nam podniesie nakład. Ludzi będą szukać elementów postumentów, jak pokemonów! Nasz filantrop się ucieszy!

* * *

Tak też zrobili. A jesli jeszcze nie, to zrobią. Ja też zamierzam się przyłączyć do tej inicjatywy. Proszę, pomóżcie. Znajdźmy ludzi, którzy wyniesli, a potem ponieśli. Gdzie dzisiaj są? Co robią. Czy dostają emerytury, a jeśli tak, to czy godziwe?

 

 

  

Rolex
O mnie Rolex

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka